Mam mieszane odczucia. Samo przypomnienie Skaldów z okazji 50-lecia jest jak najbardziej na miejscu. W końcu to jedyni artyści z lat 60, oprócz Niemena, którzy przetrwali próbę czasu. Świetne piosenki, dające duże możliwości interpretacyjne, podatne na różne zabiegi aranżacyjne, od jazzu, przez klasykę, po metal nawet. I tego bym oczekiwał po opolskim koncercie - najwybitniejsi polscy muzycy z różnych muzycznych bajek w swojej interpretacji Skaldów. Mógłby wyjść znakomity koncert. Niestety dostaliśmy straszliwą wiochę. Z sześciorga wykonawców- debiutantów czworo na poziomie wykonawczym poniżej akademii szkolnej. Do tego fałsz na fałszu i bezgłosie, Zapędowska gryzła ściany.
Bardzo dobry wykon duetu zwycięskiego. I jedyny świetlisty punkt wieczoru - dziewczyna z gitarą - Mary Spolsky z szaleńczą interpretacją "Cała jestem w skowronkach". Trochę w klimatach mojej ulubionej Olivii Anny Livki. Sądzę, że o dziewczynie jeszcze usłyszymy.
Później już tylko Górniak, czyli przerwa na kawę. A... właśnie się skończyło.
Natomiast druga część wieczoru - spektakl z utworami Przybory, jak najbardziej pozytywny. Zawsze byłem pod wrażeniem mistrzostwa władania słowem przez Przyborę. Piosenki oczywiście znane na wylot, ale forma inscenizacji i nowi, niebanalni wykonawcy sprawili, ze obejrzałem z przyjemnością. Wstydu nie było.
Ciekawe co będzie dzisiaj.